Życie zakonne jest piękne, daje radość i pokój serca...
Zdecydowałam się dać skromne świadectwo mojego życia zakonnego, nie dlatego, by ono było u mnie nadzwyczajne, przykładne czy pociągające. Jest jak każdego człowieka naznaczone piętnem pierworodnej winy. Może jednak być pomocne tym, w których tkwi iskra powołania, lecz nie mają odwagi rozwinąć jej w sobie i rozpalić, aż do żaru miłości. Może wątpią czy naprawdę Pan Bóg ich właśnie woła, może w poczuciu słabości lub niegodności nie potrafią się zdobyć na ten krok pójścia za Chrystusem Panem. Chcę zachęcić, by z radością i wdzięcznością przyjęli wielki dar powołania, wołając do Pana: „Pociągnij mnie za sobą… wprowadź mnie królu w twe komnaty” (Pnp 1,4).
Pochodzę z małej wioski, niegdyś województwo krakowskie. W rodzinie było nas 9 dzieci. Zarówno w rodzinie, jak i w całej parafii wielkim autorytetem i szacunkiem cieszył się kapłan. Spotykając kapłana, nie tylko dzieci, ale i młodzież oraz dorośli, pozdrawialiśmy: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” Całując równocześnie jego kapłańską dłoń. W domu nie wolno było powiedzieć cokolwiek złego o kapłanie. Mama zaraz zwracała uwagę, że kto źle mówi o kapłanach, bez kapłana będzie umierał. Tak na marginesie nadmienię, że Pan łaskawie wejrzał na moją rodzinę, bo ze strony taty, czterech powołał do kapłaństwa. Brat tatusia był proboszczem pod Zakopanem. Syn kuzyna jest franciszkaninem, a dwóch braci od kuzynki są na IV roku w seminarium - jeden w seminarium diecezjalnym drugi w zakonnym. Jesteśmy Bogu za to bardzo wdzięczni - cała rodzina. Do zgromadzenia Sióstr Salwatorianek wstąpiłam 9 kwietnia 1953 roku w Goczałkowicach. Ponieważ podczas okupacji niemieckiej (1939-45) do szkoły chodziły tylko te dzieci, których rodzice podpisali volkslistę, dlatego moja podstawowa edukacja skończyła się na trzeciej klasie. Dopiero po skończonej wojnie prywatnie nadrabiałam pięcioletnie braki. W 1946r. rozpoczęłam naukę w Liceum Ogólnokształcącym. Według ówczesnego nauczania nauka do matury trwała 6 lat. Po 4 latach nauki była tzw. mała matura, a po 2 następnych duża matura. Po maturze (dużej) poszłam do pracy, aby zapracować na wyprawkę do klasztoru, lista rzeczy, które należało ze sobą zabrać była długa. O życiu zakonnym myślałam w ogólniaku, nie miałam jednak konkretnych planów, do którego zgromadzenia wstąpię. W międzyczasie z mojej parafii poszły do klasztoru 4 dziewczyny. Jedna z nich do kontemplacyjnego - do sióstr Klarysek. Każde spotkanie siostry czy to na ulicy czy w pociągu dopingowało mnie by możliwie szybko wstąpić. Nikomu się nie zwierzałam, co zamierzam zrobić, by mi nie utrudniano lub odradzano. Wiedział tylko mój spowiednik, który radził mi poczekać trochę, bo sytuacja Kościoła stawała się coraz trudniejsza. W tym czasie z koleżanką z pracy pojechałyśmy na rekolekcje zamknięte do księży Salwatorianów w Trzebini. Rekolekcje te utwierdziły mnie w powołaniu. W tych dniach przyjechała do Sióstr Salwatorianek, pracujących w Trzebini w domu rekolekcyjnym, ich przełożona prowincjalna. Przedstawiłam jej swoją prośbę o przyjęcie. Poleciła mi przyjechać do Goczałkowic. Pamiętam, że jechałam z pewnym lękiem, bo nigdy dotąd nie przekroczyłam progu domu zakonnego. Po dłuższej rozmowie otrzymałam zgodę i odpowiednie formularze. Ale trochę jeszcze popracowałam, przygotowując wyprawkę. Gdy złożyłam wypowiedzenie wypytywano mnie, dlaczego odchodzę, co będę robiła, ale do końca nikomu nie powiedziałam. Nawet rodzice nic nie wiedzieli, bo nie wiedziałam jak zareagują. Trudno mi było nawet o tym powiedzieć, bo wiedziałam, że rodzice liczą na nas najmłodsze, na moją bliźniaczą siostrę i na mnie, że będziemy dla nich podporą w starości. Starsze rodzeństwo, bowiem zaczęło zakładać swoje rodziny.
Pamiętam jak dziś. Było to w drugie święto wielkanocne, do starszej siostry przyszedł chłopak. Atmosfera była w domu świąteczna i radosna. Wykorzystałam moment, gdy rodzice byli sami w pokoju. Przedstawiłam im swoją decyzję, prosząc równocześnie o pisemną zgodę, która była wymagana. Nie zapomnę nigdy reakcji szczególnie kochanego tatusia. Rozpłakał się w głos, jak dziecko. W pierwszej chwili powiedział: „nie podpiszę!”. Mamusia przyjęła tę wiadomość bardziej spokojnie. Powiedziała tatusiowi: „podpisz, bo i tak na swoim postawi, bo od dłuższego czasu ją obserwuję, widzę jak skupuje rzeczy - pościel, obuwie itp. Idź do pokoju, zobacz - już jest spakowana, walizki stoją pod stołem”. Wtedy tatuś zmiękł, ale czułam, z jakim bólem podpisuje zgodę. Żegnając się następnego dnia, wszyscy płakali. Do pociągu odprowadziła mnie moja przedobra mamusia.
Pierwsze dni we wspólnocie zakonnej były wielką nowością. Obserwowałam wszystko wokół, każdy ruch i gest współsióstr. Myślę, że i siostry mnie obserwowały. Uroczyste obłóczyny poprzedziły 8- dniowe rekolekcje. Było to duże przeżycie dla nas nowicjuszek i dla naszych rodzin. Potem zaczęły się zwyczajne, szare dni. Centrum każdego dnia była dla nas Msza św. Z czasem zaczęły pojawiać się pierwsze próby. Uważam, że to Pan dopuszcza, by próbować naszą wierność. Tu chcę powiedzieć, że kto myślałby o życiu zakonnym bez krzyża, jest w błędzie, bo: „życie człowieka w jakimkolwiek stanie jest bojowaniem o Królestwo Boże”. A Pan ma prawo, kogo zechce wezwać na drogę krzyżową. Jestem pewna, że to dość często czyni dopuszczając różne doświadczenia. Przytoczę tu niektóre moje trudne przeżycia w nowicjacie i po nowicjacie. Pierwszą taką jakby próbą w nowicjacie było to, że w tym czasie władze komunistyczne zaczęły wywozić siostry na Śląsku z ich domów, komasując z innych również Zgromadzeń w jednym miejscu m.in. w Staniątkach, w Wieliczce. Moje współsiostry liczyły się również z tym, że pewnej nocy podjadą pod klasztor wozy milicyjne i wywiozą siostry w nieznane. Przełożona prowincjalna przedstawiła nam nowicjuszkom (było nas 4) trudną sytuację w kraju, powiedziała nam, że ponieważ nie mamy ślubów możemy wrócić do rodziny. Dopiero co przeżyłyśmy trud pożegnania i znów wracać? Wtedy jednogłośnie powiedziałyśmy, że nie wrócimy do domów rodzinnych. Jesteśmy gotowe dla Jezusa pójść z Siostrami gdziekolwiek je wywiozą. Do wywózki nie doszło dzięki Bogu i dzięki ks. kard. Stefanowi Wyszyńskiemu, Prymasowi Polski, który negocjował z władzami w tej sprawie. Prześladowanie Kościoła nasilało się coraz bardziej. Zamknięto małe seminaria, Caritas, zabrano nieruchomości kurialne i zakonne Kościołowi, przedszkola, szkoły, szpitale, usunięto krzyże z budynków publicznych, rozwiązano wszystkie organizacje kościelne jak Sodalicję Mariańską, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży, Krucjatę Eucharystyczną dzieci, itp. Zwolniono z pracy w szpitalach, w szkołach siostry zakonne i usunięto religię ze szkół. Aby odciągnąć dzieci i młodzież od Kościoła, urządzano w święta kościelne jak np. w Boże Ciało atrakcyjne wycieczki, utrudniano katechezę na salkach przez ustawiczne zmienianie planów lekcyjnych dzieciom w szkole. Nakładano duże podatki na parafie, nie było wolno ubezpieczać sióstr katechetek. Szykanowano i zamykano księży, biskupów. Zamknięto ks. kard. Prymasa Wyszyńskiego, naszych biskupów katowickich. Rządcą diecezji ustanowili lojalnego wobec władz tzw. księdza patriotę. Usiłowano poróżnić księży biskupów oraz Episkopat, itp. Innym doświadczeniem, które bardzo przeżyłam było odejście jednej nowicjuszki z powodu poważnej choroby. A była to moja dobra koleżanka. Razem wstąpiłyśmy 9.04 do Sióstr Salwatorianek. Ale zaufałam Panu i pomógł mi przejść to przykre doświadczenie. Można by jeszcze wiele przytoczyć zwłaszcza z okresu komunizmu, ale wspomnę o jednym tylko jeszcze przeżytym doświadczeniu. W drugim roku po profesji (1955) zmarła mi siostra, zostawiając niemowlę kilkugodzinne, którym zaopiekowali się moi rodzice. Pewnego dnia przyjeżdża do mnie szwagier, mąż zmarłej siostry, z prośbą bym się poświęciła temu maleństwu twierdząc, że dla niego byłoby najlepiej, gdyby jego drugą mamą pozostała siostra zmarłej. Po dość długiej i trudnej rozmowie powiedziałam - nie! Nigdy nie zamienię Boskiego Oblubieńca na ziemskiego. Niech się ożeni, zapewne znajdzie dobrą żonę i matkę dla syna. Powyższe przykłady myślę były próbą Pana. Nie mówię o nich jako, o jakich wielkich i heroicznych wyczynach, ale na potwierdzenie tego, co wyżej napisałam, że życie kapłańskie, zakonne, małżeńskie, czy w samotności jest: „bojowaniem o Królestwo Boże a gwałtownicy je zdobywają”. Ale życie zakonne mimo wielu trudności jest piękne, jeśli jest przeniknięte Boża łaską, daje radość i pokój serca. Przy okazji chcę z pokorą powiedzieć, że nie byłam ideałem, bo wiele mi się rzeczy nie udało i wciąż doświadczam moich słabości i upadków. Nadzieją moją jest Miłosierny Bóg, któremu bezgranicznie ufam. Po solidnym przygotowaniu do pracy apostolskiej rozpoczęłam katechizację dzieci. Praca wśród dzieci, była wymarzonym przeze mnie zajęciem. Czułam się bardzo dobrze w tej pracy. Zawsze młoda. Współpraca z rodzicami, nauczycielami układała się dobrze. Nauczyciele, wychowawcy, katecheci cieszyli się dużym autorytetem. Gdy dziś słyszę o trudnościach uczących, wprost nie chce się wierzyć. Tygodniowo miałam 30-36 godzin. Trzeba było samodzielnie przygotowywać pomoce katechetyczne, bo katecheza wśród 5 i 6-latków bez pomocy katechetycznej, np. obrazka, to abstrakcja. Małe dzieci muszą widzieć to, o czym się im mówi. Oprócz katechezy miałam obowiązki we wspólnocie. Niejednokrotnie „zarywało się noce”. Ale zapał i energia młodości dodawały sił i skrzydeł. Chociaż od lat nie pracuję z dziećmi, często wracam pamięcią do pięknych lat pracy katechetycznej i kocham bardzo dzieci. Zawsze byłam i jestem szczęśliwa z wyboru. Nigdy nie żałowałam tego kroku. Gdybym dziś miała jeszcze raz decydować, z całą pewnością poszłabym do klasztoru. Dla mnie powołanie zakonne było i jest wielkim darem Bożym, niezasłużonej miłości, jest wyróżnieniem. Było zapewne wiele dziewcząt lepszych, godniejszych ode mnie, a Pan Jezus wybrał właśnie mnie. Chciał właśnie mnie mieć wyłącznie dla siebie, ułatwiając dostęp do źródła życia i łaski, przez codzienną Mszę św., rekolekcje, regularną spowiedź, Regułę, śluby zakonne, codzienny rachunek sumienia, przełożonych. Zdaję sobie sprawę z tego, że to wyróżnienie zobowiązuje do wiernej służby Chrystusowi. Pan liczy na to, że On sam będzie zawsze w centrum życia dla osób zakonnych. On, miłosierny Chrystus będzie nas z wszystkich tych dobrodziejstw i łask rozliczał. Chwała Panu za dar powołania!
Jeśli idzie o młode dziewczęta, w jaki sposób mają rozpoznać swoje powołanie, to trudno tu konkretnie i jednoznacznie coś powiedzieć. Pan Bóg powołuje na różne sposoby, niemal każdą osobę inaczej. Uważam, że jeśli dziewczynę interesuje życie zakonne i czuje w głębi serca ciche, delikatne wołanie: „Pójdź za mną”, wątpiąc jednocześnie czy to On ją woła. Lękając się, może i celowo zagłusza w sobie ten głos, niech modli się o światło Ducha Świętego. Niech pyta Pana Jezusa, gdzie ją chce mieć i często przyjmuje Go w komunii świętej. Myślę jednak, że nie powinna się radzić żadnej przyjaciółki, koleżanki, bo to może utrudnić realizację pragnienia serca. Natomiast koniecznie powinna o tym rozmawiać ze swoim spowiednikiem. To przez niego Pan wskaże wole Bożą i pokieruje nią na właściwą drogę. Do tak delikatnej sprawy, jaką jest powołanie, należy podchodzić poważnie i stanowczo, pytając siebie, czego chcę w życiu. Tu nie ma miejsca na kompromis. Kiedy już sprawa krystalizuje się, jest pewne, że Pan Bóg woła na drogę życia zakonnego. Trzeba poznawać konkretne zgromadzenie, jego charyzmat i swoje uzdolnienia np. do pielęgnacji chorych, do katechizacji dzieci, do pracy na misjach zagranicznych czy inne. Przełożeni nieraz nie kierują się żadnymi kryteriami, ale posyłają tam gdzie zachodzi potrzeba. Chciałam zwrócić uwagę na to, by do klasztoru nie wstępować na próbę (tzn. z taką intencją), bo nie ma kapłaństwa, ani małżeństwa na próbę, tak samo jak i życia zakonnego. I chociaż składa się śluby na jeden rok i przez 5 lat je odnawia (w zależności od Konstytucji Zgromadzenia), to jednak składam je z intencją na zawsze. Dziś obserwuje się często u młodych ludzi brak wytrwałości, załamują się, nie czekając, aż śluby wygasną, rezygnują, odchodzą. Trzeba prosić Boga o siłę do przetrwania wszelkich trudności. Kto Jemu zaufa, nigdy się nie zawiedzie. Trzeba mieć zawsze na uwadze ostateczny koniec, w myśl łac. zasady: „cokolwiek czynisz, czyń dobrze i patrz końca”. A tym końcem ma być cel mego wyboru, którym powinien być Chrystus Pan. Oczywiście wiele zależy od otoczenia, środowiska, od nas i naszego świadectwa życia i od modlitewnego wsparcia, by ziarno powołania, które w młodym kiełkuje, rozrastało się i wydało owoc. Pan Jezus powiedział: „Proście Pana żniwa, bo żniwo wielkie, a robotników mało”. Chociaż zapewne Pan myślał tu o kapłanach, ale w szerszym pojęciu możemy odnieść i do powołanych do zakonu, którzy wg św. Teresy „są w sercu Kościoła” Kochana młodzieży! Do boju o Królestwo Boże, z odwagą i wytrwale do celu. A wszelkie wahania, wątpliwości i trudności związane z podjętą decyzją „przerzućcie na Pana”, On sam zatroszczy się o Ciebie.
Na koniec mego świadectwa chcę powiedzieć, że tak jak w Bożym ogrodzie świata są różne kwiaty, tak i wśród wybranych są różne dusze, bo Pan wybiera, kogo chce (niekoniecznie najgodniejszych), jak chce i kiedy chce. Są dusze piękne, kryształowe, ale są też niedoskonałe, wszystko idzie bardzo ciężko. Nie należy zrażać się tym i czynić, co w naszej mocy. U Pana liczy się intencja, wysiłek, a nie sam sukces.
Niech wszystkich szukających swego miejsca w świecie prowadzi do Zmartwychwstałego Chrystusa, Jego Najświętsza Matka.
s. Czesława SDS