Świadectwo s. Parmeny
Trzeba zacząć od czegoś… jakiś korzeń wyciągnąć…Pochodzę z licznej rodziny, miałam 6 braci i 2 siostry. W mojej rodzinie najpierw rodzili się sami chłopcy. Mama nie mogła doczekać się córki. W końcu przyszłam na świat ja… Urodziłam się 6 września 1914r w Bielszowicach k. Rudy Śląskiej- to miasto słynęło z pracy w kopalniach i hutach. Na chrzcie św. otrzymałam imię Jadwiga. W 1917r. przeprowadziliśmy się do Żor. Mieliśmy kawałek pola i ogrodu. Tata był górnikiem i przyjeżdżał tylko na niedziele do domu.
Czy myślałam o zakonie?
Nie…Gdy wyszłam ze szkoły nie myślałam o niczym, nie miałam planów na przyszłość, bo moja mama była sparaliżowana. Wiedziałam jedno, że muszę być przy mamie. Zwłaszcza, że byłam najstarszą córką. Mamę zaczęły boleć nogi i ręce, miała niedowład prawej strony. Dlatego musiałam się nią zajmować, bo ona potrzebowała mojej pomocy… Potem nagle sąsiedzi zaczęli mówić, że pewnie pójdę do klasztoru. Nie rozumiałam, dlaczego tak mówią… W Kokoszycach był dom rekolekcyjny i pewnego dnia nasza przełożona ze sodalicji (młodzieży Maryjnej) wysłała nas na rekolekcje zamknięte dla dziewcząt. Wszyscy wokół mówili, że idę do klasztoru, moi rodzice w to uwierzyli, choć ja nie mówiłam o tym. W końcu sama zaczęłam myśleć o zakonie, miałam wtedy 21 lat. Tata się zgodził, powiedział, że to nic nie szkodzi, gdybym poszła, a mama bardzo płakała. Skoro wszyscy tak mówili pomyślałam zobaczymy, a może Pan Bóg mówi do mnie przez tych ludzi…Napisałam list do sióstr Bernardynek czy chciałyby mnie przyjąć. Odpowiedzi na list nie dostałam do tej pory! Gdy o moim pragnieniu dowiedziała się przełożona sodalicji powiedziała mi o siostrach salwatoriankach z Goczałkowic. Mój brat pożyczył konia i pojechaliśmy na wycieczkę do sióstr, aby wszystkiego się dowiedzieć. To był 1936r. o przyjęcie do klasztoru trzeba było rozmawiać z przełożoną s. Sabiną, której w tym czasie nie było. Rozmawiałam wtedy tylko z jej zastępczynią s. Bonfilią, która dała mi do niej adres. Gdy wróciłam do domu napisałam do niej. Aby wstąpić trzeba było mieć świadectwo lekarskie, świadectwo od proboszcza i swój życiorys, które to dokumenty przesłałam. Po jakimś czasie przyszła odpowiedź z Goczałkowic: „Prosimy o rychłe przybycie!”. Przybyłam 7 października 1936 roku, rodzice mnie odwieźli pożyczoną od sąsiada bryczką. Pierwsza robota… pamiętam tarłam ziemniaki na placki kartoflane. Pierwsze tygodnie spędziłam w Goczałkowicach i często patrzyłam w stronę moich rodzinnych Żor… Jakiś okres czasu troszkę tęskniłam za rodziną. Wtedy jeszcze odmawiało się brewiarz po łacinie. Uczyłam się najpierw czytać tą łacinę…Niegdyś Siostry chodziły po ludziach żebrać, bo brakowało na jedzenie i utrzymanie… pamiętam jak trudno było się przełamać i prosić. To były trudne czasy dla nas… Było nas 5 kandydatek, po roku Prowincja wysłała nas do nowicjatu do Wiednia. Język niemiecki znałam, bo mieszkaliśmy na Śląsku pod zaborem niemieckim i chodziłam do niemieckiej podstawówki. W Austrii pracowałyśmy w dużym szpitalu i sprzątałyśmy. Ja bardzo dobrze się tam czułam. W 1942 r. wróciłam do Polski, wkrótce po moim powrocie wojsko zajęło dom i chciano nas stamtąd usunąć. Przełożona napisała do swojego brata do Berlina, żeby nam pomógł. W końcu mogłyśmy zostać, ale musiałyśmy pracować dla wojska. Zgodziłyśmy się na to, żeby uratować dom... To był ciężki krzyż dla nas. Wyczerpująca praca i znoszenie obecności wojska, które traktowało nas jak służbę... Byłyśmy pod ciągłą obserwacją. Ale wszystko to minęło… Jak Bóg daje trudności to daje też oświecenie. Trzeba Go prosić, by kierował moimi myślami i czynami. Trzeba mieć nabożeństwo do Duch św. Ja ciągle pamiętam dzień mojego bierzmowania…Potem pracowałam przez wiele lat, póki sił nie brakło… nigdy nie żałowałam mojego wyboru. Często myślę sobie czy się mają ludzie w świecie tak dobrze jak my się mamy? Co myślę o powołaniu zakonnym patrząc wstecz? Dla mnie śluby zakonne oznaczały zostać Oblubienicą Boga. Powołanie trzeba sobie cenić i szanować. Powołanie to jest wybraństwo, coś wyjątkowego… Młodym dziewczynom, które wstępują do Zgromadzenia mówię, aby się nie oglądały wstecz, gdy raz wybrały, trzeba być wiernym! Od czasu wstąpienia w klasztorze jest mi dobrze…Jestem najstarsza w Zgromadzeniu i Siostry często pytają jak się czuję. Ja zawsze odpowiadam: „Czuję się jak ptaszek w powietrzu, albo rybka we wodzie” Nigdy nie żałowałam swojej decyzji, ani nie pomyślałam, że mogłoby być inaczej, pieczątka przyłożona! Za powołanie naprawdę trzeba dziękować… „Te Deum” śpiewam każdego dnia.
Bogu dziękuję za dar życia i łaskę powołania!
s. Parmena